Stale „gadam” z Panem i z Jego świętymi
autor: z Szymonem Hołownią rozmawiał Przemysław Radzyński
użytkownik: Administrator z dnia: 2014-12-23
Znam bardzo wiele rodzajów modlitwy, które mogę spokojnie uznać za moje ulubione. To, że się kogoś kocha, za kimś tęskni, o kimś myśli, czegoś się od kogoś chce, komuś za coś chce się podziękować, można przecież wyrazić na setki sposobów. Jasne, że sposób w jaki się modlę zależy od sytuacji, w jakiej się znajduję – od tego czy jestem w kościele, czy w domu, czy sam, czy z kimś, w jakim jestem nastroju, ile mam czasu.
Przeczytałem w życiu chyba jedną czy dwie książki o modlitwie, jest ona dla mnie tak osobistym doświadczeniem, że wolę się chyba nie sugerować czyimś doświadczeniem (to tak jakby czytać poradnik traktujący o tym, jak powiedzieć kobiecie, że się ją kocha), wolę wszystko na tej drodze odkrywać sam.
Staram się trzymać w zasadzie tylko jednej reguły: czasu na modlitwę nie ma co znajdować, trzeba go sobie po prostu wziąć. Mieć czas na bycie z Kimś, kto jest dla Ciebie ważny. To czy w tym czasie będziesz gadał, czy patrzył na ikonę, czy czytał litanie, czy odmawiał brewiarz, czy śpiewał, czy milczał, czy odmawiał Modlitwę Jezusową czy różaniec, jest drugorzędne. Najistotniejsze jest wyrobienie nawyku, który wpasuje się płynnie między inne nawyki, sprawi, że modlitwa stanie się częścią życia, a z czasem zacznie je prześwietlać.
Jak wygląda optymalna modlitwa Szymona Hołowni?
Moja modlitwa przybiera bardzo różne formy i bardzo chcę uniknąć szczegółowego opowiadania o nich, by nie tworzyć wrażenia, iż uważam, że jestem kimś, kogo należałoby naśladować. Mogę powiedzieć tylko tyle, że każdego dnia staram się być na Mszy św., rano (koniecznie rano) znaleźć pół godziny – do godziny – na modlitwę „stacjonarną” w domu (przygotowałem sobie w tym celu kącik, miejsce modlitwy, dla mnie – z duszy ćwierćprawosławnego – w modlitwie ważne jest to, by zaangażować zmysły – wykorzystać piękno ikon, światło świecy etc.). W samochodzie zwykle odmawiam Koronkę albo Modlitwę Jezusową. Zresztą, ja chyba stale „gadam” z Panem i z Jego świętymi (mam pokaźną grupę patronów), nie potrafię inaczej. Co chwila proszę o coś dla kogoś, kogo spotykam, na coś się zżymam, za coś dziękuję. Ostatnio odkrywam siłę tej właśnie modlitwy – dziękczynienia. Najtrudniejsza sprawa w moim życiu: nie prosić, nie przepraszać, a dziękować. Dlatego zaryzykowałem przypuszczenie, że obowiązujący w niebie język opiera się na słowie „dziękuję”, bo widzę, jak nieprawdopodobnie ta właśnie modlitwa jest skuteczna!
„Mówi to człowiek, który każdym atomem swojego ciała i duszy wie, jak może boleć życie” – pisze Pan w Holyfood, ale mimo tych trudności stoi Pan „przy Nim twardo ramię w ramię”. Jak Pan to robi?
Próbuję wtedy po pierwsze odkleić swoje przeżywanie świata, od mojej woli. Mówię wprost: „nie czuję tego, nie sprawia mi to radości, nie widzę sensu, ale wiedz, że całą moją wolą, nawet wbrew moim odczuciom, Tobie to oddaję”. Zrzucam odpowiedzialność na Niego. Skoro jest Bogiem, a ja tylko człowiekiem, niech sobie z tym radzi. Wielokrotnie przekonałem się, że nie ma – przynajmniej w moim życiu – rzeczy trudniejszej niż przejście w relacji z Bogiem z robienia na bycie. Z poziomu, na którym można powiedzieć, że człowiek czuje, że się „namodlił”, na poziom, na którym czasem nic nie czuje, a już na pewno nie czuje, że coś zrobił, a mimo to relacja stała się odrobinę głębsza, przez to, że trudny moment został przeżyty razem. Emocje mogą wyparować, w miejsce pewności może wciskać się lęk, intelekt może ciągnąć w jeszcze inną stronę, i wtedy jedyne, co zostaje to „ufam”. Ja Mu ufam. Bardzo często Go nie rozumiem. Ale i tak Mu ufam. Czasem właśnie przez łzy bólu albo złości, ale ja – tak jak wspominam w książce – wiem, że to jest sprawa między nami. I my to sobie kiedyś wyjaśnimy.
Spotkałem kiedyś człowieka, który przeżywał koszmarne wątpliwości, mówił, że Boga nie ma, ale nawet to mówił na modlitwie Bogu. Ani na chwilę, w największej ciemności, nie wychodził z relacji. W relacji chodzi o to, by być, a nie by osiągać sprawności. Innym – a przede wszystkim Złemu, który od razu próbuje iść za ciosem i budować w głowie schemat: modlitwa jest nieskuteczna, więc nie ma sensu – od tej relacji wara.
Pisze Pan o rocznym doświadczeniu pustyni, o nocy zmysłów; określa je Pan jako „regularne piekło”, „potworny duchowy ból”; wyznaje Pan, że słyszał nagabywania szatana pod swoim adresem. W innym miejscu wspomina Pan też o chwilach, gdy „zasypiał na modlitwie w poczuciu pełnej błogości”. Jakie owoce dla Pana życia przyniosły te doświadczenia?
Na pustyni człowiek uczy się, że jego bycie człowiekiem nie zależy od tego, co robi, czy co (również w relacjach) posiada. W życiu duchowym każdy pustyni doświadcza inaczej, a ja na temat swoich zmagań z nią nie mam do powiedzenia ani słowa więcej nad to, co napisałem w książce. Zarówno ona jak i doświadczenia owej błogości, którą charyzmatycy określiliby pewnie stanem „wylania Ducha Świętego”, mają jeden punkt zbieżny: nic w nich nie zależy od człowieka. Nie ma innej recepty na przetrwanie pustyni niż po prostu cierpliwie trwać, czekając aż ona się skończy. Każdy, kto był na pustyni i doświadczył kompletnej utraty orientacji, wie że bieganie w tym czy innym kierunku, może skończyć się utratą ostatków cennych sił i w konsekwencji tragedią. Trwać, powtarzać „ufam” i obserwować siebie. Jak w czasie operacji, gdy chirurg wyjmuje z ran kolejne odłamki. To musi zająć czas. Zarówno pustynia, totalne ogołocenie, jak i modlitewne „porwanie do nieba” prowadzi do jednego: do modlitwy, którą podobno powtarzał wieczorem święty papież Jan XXIII: „Panie Boże, świat jest Twój, a ja idę spać”. Wschodnia tradycja modlitwy, bardziej zanurzenie w Bogu niż załatwianie z nim intelektualnych czy egzystencjalnych spraw, staje mi się coraz bliższa.
Pan na końcu książki radzi: żeby „mieć życie przed sobą musisz się dziś na nowo urodzić”. Pan doświadczył takich nowych narodzin?
Piszę o tym w pierwszym rozdziale. Te nowe narodziny, to zmiana wody, źródła, które napędza nasze życie. To świadoma decyzja (rozpisana na milion codziennych decyzji), że chcę żeby odtąd żył już we mnie Chrystus. To nie patetyczny postulat, to fantastyczna ale wymagająca rzeczywistość. Chwila, w której wiara przestaje być przygodą formalną, a staje się prawdziwą relacją dwojga złączonych ze sobą na dobre i na złe osób.
Artykuł pochodzi z eSPe 11/2014.
Całe czasopismo można za darmo pobrać ze strony: www.e-espe.pl